O nie! Gdzie jest JavaScript?
Twoja przeglądarka internetowa nie ma włączonej obsługi JavaScript lub nie obsługuje JavaScript. Proszę włączyć JavaScript w przeglądarce internetowej, aby poprawnie wyświetlić tę witrynę, lub zaktualizować do przeglądarki internetowej, która obsługuje JavaScript.

Ludzie rzeki

Ostatnia aktualizacja 17 lat temu
kojkojUżytkownik Użytkownik
Dodano 17 lat temu
Witam , mam artykuł DZIENNIK POLSKI z dnia 22.04.2000r. autor Pan red.Jacek Świder.
Zaczyna się tak
Postawili prowizoryczne namioty.Stare koce i plandeki na roztawionych kijach.Było zimno i mokro. Wiedzieli jedno: strajk okupacyjnyto taki protest, że trzeba siedzieć na miejscu i nie dać się wyrzucić, choćby i kijami tłukli.
Byli wśród nich pepeesiacy, więc na najwyższej żerdzi powiesili czerwony wysyp, taki od pierzyny, bo przecież nie mieli ze sobą żadnej falgi, a już szczególnie czerwonej. Fliszak zabierał na galar bańkę z kiszoną kapustą, połeć słoniny, okrągły bochen chleba, worek kaszy. Kto mógł wiedzieć,że trazeba będzie strajkować i że przydałaby się czerwona flaga?
-Może to był rok trzydziesty siódmy, a może trzydziesty ósmy - Edward Wójcik był wtedy pomocnikiem na galarze. Nie pamięta dokładnej daty strajku, choć wszystkie papiery uparcie przechowuje w głębokiej szufladzie w swoim domu w Łączanach.
Z policyjnej szkoły w Jaworznie przyjechał konny oddział granatowych. Ich dowódca powiedział: " Rozumiem,że bijecie się o swoje, ale zdejmijcie tę czerwoną szmatę, bo wom tylko może zaszkodzić". Zdjęliśmy. Kto tam wtedy myślał o polityce? - Wójcik, choć polityką pożniej zajął się na dobre,wtedy, w trzydziestym siódmym ( a może w trzydziestym ósmym ), myślał przede wszystkim o przejmujacym zimnie. Nad ranem ciągnęło od rzeki.
DFlisakowi płacono 35 gr za każdy metr węgla, przewieziony do Krakowa.Jeśli galar płynął do Sandomierza, stawka wzrastała do 50 gr. Strajk był skuteczny. Pracodawcy dodali kilka groszy do każdego przewiezionego metra. Krowa kosztowała wtedy 100-150 zł. Galar - tysiąc złotych a niekiedy więcej. Zabierał 40-50 ton węgla. Ludzie garnęli się do roboty na Wiśle całymi rodzinami. Rzeka pozwalała żyć i była oknem na szeroki świat.
Szybka woda w Gromcu
Łączany. Niewielka wieś tuż za wiślanym wałem, kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki od Krakowa. Edward Wójcik kładzie na stole oprawioną w ramki reprodukcję mapy, na której Biała Przemsza wpada do Czarnej. Miejsce, gdzie spotykały się granice Rosji,prus i Austrii. Po Czarnej przemszy płyną galary, drewniane wypełnione po brzegi węglem z kopalni Niwka. Reprodukcja nie jest najlepszej jakości, ale wyraźnie widać, że galary ciągną konie. Aż do kilometra zero, gdzie przemsza wpada do Wisły, galary wyglądały jak wielkie wodne zaprzęgi.
Dopiero na Wiśle zaczynał się prawdziwy spław. Większa woda. szybszy i głębszy nurt. Brzegi pokryte faszyną, w innych miejscach wielkimi kamieniami. Na każdym galarze trzech, czasami dwóch ludzi. Jeden na calu (rufie), drugi na głowie (dziobie). Z przodu wielkie wiosło, z tyłu ster. Obok steru zwinięte w należytym porządku wielkie łańcuchy. To one pozwalały przeżyć najtrudniejsze sytuacje. Edward Wójcik pamięta , jak którejś wiosny, przy podniesionej wodzie, płynęli do Krakowa. Cal odbił w lewo i już zdawało się, że staną w poprzek. Na brzegach kamienie, rozpędzona woda, jak to podczas wiosennych przyborów. Zrzucili jeden łańcuch. Opadł z chlupotem w wodę i sięgnął dna. Galar drgnął, ale dalej stawał w poprzek nurtu. Zrzucili pozostałe dwa łańcuchy. Opadły na dno rzeki z łoskotem. Targnęło drewnianą konstrukcją. Powoli zaczęła się prostować i wytracać szybkość. Trzy łańcuchy wleczone po piaszczystym dnie powodowały, że galar stał jak zakotwiczony. Przy dnie żwirowym sunął niespiesznie i łatwo było nim sterować. Jednak w Gromcu, jeśli nie miało się odrobiny szczęścia, nie wystarczały umiejętności, łańcuchy i silne ramię sternika.
Gromiec - kilometr szósty żeglownej Wisły. Zakręty rzeki, wąsko, bardzo szybki nurt. Jeśli zapytać starych flisaków, gdzie było najtrudniej, bez zastanowienia odpowiedzą - w Gromcu. Gdy w latach siedemdziesiątych wybierano dno, po warstwach czystego żwiru następowały pokłady węglowego miału, czarnego i tłustego, zleżałego w Wiśle od lat. Pochodził z drewnianych galarów, które poszły na dno, lub tylko zgubiły część ładunku na trudnym szóstym kilometrze.
Takich miejsc było więcej. Doświadczeni flisacy znali wodę - umieli ją czytać. Wiedzieli gdzie w nurcie stoi zdradliwa skała, znali zakola, w których ukryte pod powierzchnią czekały na nieostrożnych sterników wielkie pnie dębów. Dlatego sternikami zostawali najlepsi. Przed wojną szanowano ich przynajmniej jak kolejarzy. Gdy przyszła wojna, wszystko na kilka miesięcy stanęło na głowie. Załadowane węglem po brzegi drewniane galary pośpiesznie spłynęły najpierw Przemszą, a później Wisłą. W frontowej zawierusze nikt nie odbierał węgla, więc galary przycumowały pod domami flisaków. Zaroiło się we wrześniu 39r. od galar w Łączanach i dzień po dniu ubywało z nich węgla. Brali go ludzie, niepewni jutra. Brali go po cenie, która zmieniała się z dnia na dzień.
Floser znaczy pan
Niemcy potrzebowali górnej Wisły. Przejęli spółki żeglugowe i zaczęli zatrudniać flisaków. Każdy dostał w dokumentach pieczątkę "floser". Floser znaczyło pan. Zdarzało się, że podpici żandarmi sprawdzając dokumenty flisaka salutowali jak przed oficerem. Niemcy potrzebowali górnej Wisły więc udostępniali dogodny kredyt dla zakupu galara. - Trzeba być sprawiedliwym i obiektywnie powiedzieć , że za Niemców żyło się flisakom nieżle i ludzie dorabiali się pieniędzy - Edward Wójcik, żołnierz Armii Krajowej, twierdzi nawet, że niemiecki "szacunek" dla ludzi rzeki znacznie ułatwił konspirację. Na statkach, promach i galarach pracowali żołnierze AK. Tymczasem lud miasteczek i wsi podróżował bocznokołowcami. Wisła wyglądała jak Misissipi, a pasażerowie wiślanych okrętów jak grube murzyńskie kobiety. Nie z powodu nadmiernej kalorycznej diety. Częściej z racji kilogramów tytoniu powkładanych w fałdy i zakamarki odzienia. Wisła od Zatora, przez Kraków , Niepołomice, aż do Korczyna - była wielkim traktem handlowym. Tytoń, rąbanka, bimber - takie były towary pływające na wiślanych "pasażerach" w latach czterdziestych. Gdy wpadała niemiecka kontrola, trzeba było uciekać się do przekupstwa lub pozbywać się trefnego ładunku. Niewiele osób pływało statkami pasażerskimi dla przyjemności. Bocznokołowce były jak powojenne pociągi. Kursowały niezbyt często ( np. dwa razy dziennie), czekało się na nie wiele godzin w portach.
Nigdy nie produkowano tak dużo galarów, jak za okupacji. Wydobycie na Śląsku szło pełną parą, a spław musiał nadążyć. Na każdym galarze poza oficjalnie załadowanym węglem zawsze płynęło kilka ton dodatkowo. Sprzedawano tę kontrabandę na boku, poza wszelkimi niemieckimi rejestrami.
Przy ulicy kapitanów
Dwie były flisackie osady - Łączany i Niepołomice. W Łączanach, gdy rodziło się dziecko, zanoszono je nad brzeg Wisły i mówiono: "Patrz, tu twój chlib" Ile w tym prawdy, ile legendy? Pewnie więcej tej drugiej.
W Łączanach produkowano galary. Stąd pochodzili najlepsi cieśle. Najlepsze drewno przywożono z gór.
Po drugiej stronie Wisły mieszkali "dykciarze" - fachowcy od uszczelniania zbitych wcześniej konstrukcji. Jeśli ktoś nie robił galarów, pływał na nich przez cały sezon. Na wodzie tłoczno robiło się po Wielkanocy, pierwsze listopadowe przymrozki wyganiały wlisaków do domów. "Wszyscy święci - zima kręci" - mawiali flisacy i cumowali galary w przystaniach.
W Niepołomicach, kilkadziesiąt kilometrów w dół od Łączan, już poniżej Krakowa, wzdłuż wiślanego wału biegnie wąska ulica. Dzisiaj pokryta dywanikiem asfaltu, dawniej błotnista i pełna kolein. To tu mieszkali "kapitanowie". Taka ulica kapitanów, przy której już dawno rozebrano większość starych drewnianych domów i w ich miejsce pobudowano nowe murowane. Stare szafy spalono, ale wcześniej wyjęto z nich kapitańskie mundury. Władysława Dunikowska przechowuje mundur swojego ojca Michała Siwka, razem z kapitańską czapką. Wiślani kapitanowie z Niepołomic pływali na statkacj pasażerskich i zestawach barek towarowych. Port był w pobliżu jeszcze do niedawna. Dzisiaj nie ma po nim śladu, pozostały wspomnienia opowiadane przez dzieci kapitanów- oni sami w większości już nie żyją. Siwek, Stanek, Szewczyk i wielu innych. Gdy spływali Wisłą w dół, w stronę Korczyna, zatrzymywali się na chwilę, aby pobiec do domu. Zabierali przygotowane przez żony pierogi, zostawiali dzieciom cukierki kupione na odpuście gdzieś pod Czernichowem. Płynęli dalej omijając wielką podwodną skałę pod Nowym Brzeskiem. Gdy Wisłą przechodziła fala powodziowa, cumowali swoje statki w pobliskim porcie i czekali. Gdy groziła powódź mieszkańcy współczesnej ul. Wałowej w Niepołomicach ( ulica kapitanów) czuli się jak w Holandii. Żeby zobaczyć przycumowane w pobliskimporcie holowniki i statki wystarczyło stojąc na własnym podwórku mocno zadzierać głowę. Duża wiślana woda podnosiła jednostki wysoko ponad koronę wału.
Łoś przypłynął ze wschodu
Niełatwo przywołać w pamięci moment, gdy zniknął z wiślanego szlaku ostatni drewniany galar.Poszedł na opał. Zastąpiła go ciążka żelazna barka. Może był to rok 54 lub 53.
Barka ze stoczni "Starołęka". Większa ładowność, większa wytrzymałość, wyższa trwałość. W Łączanach przestano robić galary. Starzy fachowcy powoli odchodzili. Swą już nikomu niepotrzebną wiedzę zabrali do grobów.
Edward Wójcik, ten sam który w 37 lub w 38 strajkował w Jaworznie, popłynął w 65 na delegację do Związku Radzieckiego. Dowodził już wtedy zestawem barek, pływał na holownikach. cel wyjazdu był prosty. Należało obejrzeć i wybrać nowe pchacze dla polskiej floty rzecznej. Padło na radzieckiego Łosia, który na wody górnej Wisły trafił przez port w ówczesnycm Kaliningradzie i Zalew Wiślany. Krótko mówiąc, Łoś przypłynął ze wschodu i nieprzypadkowo zadomowił się także w górnej części rzeki. Już wtedy w latach sześćdziesiątych, myślano o uregulowaniu Wisły, a w konkretne plany przerodziło się to dopiero w wielkim gierkowskim programie regulacji rzeki. Do dzisiaj niewiele z tych zamiarów pozostało , choć w okolicach Oświęcimia , w Dworach, całkiem niedaleko groźnego Gromca, powstaje system kanałów i przystani.
Niewiele Łosi przywiezionych ze Związku radzieckiego pozostało na wiślanych wodach. Podobno pływają jeszcze po dolnej Wiśle. Dla odmiany sporo polskich Łosi ( produkowanych między innymi przez krakowską stocznię rzeczną) wciąż pływa po Wiśle. Na jej górnym odcinku miało roić się od stopni wodnych, kanałów i śluz. Nic z tych planów nie wyszło. Wisła wciąż pozostaje nieokiełznana.
Wigilia pod Brzeskiem
Wisła w 2000 r. stopnie wodne ułatwiające żeglugę: Łączany, Borek Szlachecki, Kościuszko, Dąbie, Przewóz... Przewóz to 92 kilometr żeglownej Wisły. Właściwie w Krakowie. Za Przewozem zaczyna się dzika rzeka. Aż do ... włocławka na 575 kilometrze.
Przystań rzeczna w Krakowie. Prywatna firma, która stara się wszystko doprowadzić do porządku po latach ruiny ( początek lat dziewięćdziesiątych). Kilka pchaczy-polskich Łosi, kilka wielkich barek, przycumowany wczesną wiosną statek-kawiarnia. Gdy zrobi się cieplej popłynie pod Wawel.
Załoga jednego z Łosi: Mietek - pływa od kilkudziesięciu lat. Kapitan. Wszyscy nazywają go "dziadkiem" . Ma "szczęście" do przykrych znalezisk. To on całkiem niedawno wypatrzył przepołowione ciało topielca, wyciągnięte z dna Wisły w Krakowie, to on wydobył z wody ludzką skórę ( głośna i szeroko opisywana sprawa przez krakowską prasę). Prowadzi Łosia pewnie, trochę od niechcenia, jakby odruchem. Janusz- mechanik. Pod jego opieką pozostaje 170 konny , sześciocylindrowy diesel. Sporo wie o historii zagospodarowania Wisły. Zna plany regulacji z czasów gierkowskich. Krzysiek, najmłodszy. Niedawno skończył średnią szkołę żeglugi śródlądowej w Koźlu. W kraju są dwie takie szkoły, więc wszyscy tutaj to kumple z ławy szkolnej. Krzysiek ma przezwisko "komar". Może dlatego, że biega szybko po barcre i robota mu się pali w rękach. Pochodzi ze Śląska. Nie ma mieszkania w Krakowie więc śpi pod pokładem Łosia . Czyta książki o Sekwanie, o starych barkach, na których mieszkają ludzie.
Płyniemy pod Wawel, gdzie na Łosia czekają dwie barki, wypełnione żwirem. Pod mostami łączącymi Podgórze z centrum Krakowa, trzeba uważać. Szczególnie pod kolejowym. To z niego najczęściej lecą kamienie. - Większe chamstwo jest tylko we Włocławku - mówi Mietek i trzeba mu wierzyć , bo niejeden raz pływał w dół Wisły. Takie wielomiesięczne, wyprawy pozostają w pamięci najdłużej. Żegluga po polskich rzekach wygląda tak, że do Wrocławia z Krakowa płynie się przez Bydgoszcz. Wielka pętla po dzikiej Wiśle, a poźniej uregulowanej, ale niszczejącej Odrze. Tego się nie zapomina. No bo, jak zapomnieć most pontonowy w Górze Kalwarii? Trzeba na klika dni wcześniej zwrócić się z wnioskiem o jego otwarcie i szybko przez wąskie gardło przeprowadzić barki. Na dodatek nie ma żadnej pewności, czy za kolejnym zakrętem rzeki nie będzie niskiego stanu wody, który unieruchomi pływający zestaw na kolejny tydzień...
Zimą w ubiegłym roku Mietek z załogą wracał z dolnej Wisły i pod Nowym Brzeskiem złapała ich niska woda. Jakby tego było mało, wszystko przykrył tuman mgły. Tak zastała ich Wigilia. Niedaleko stał inny zestaw z równie wesołą załogą , więc wyśpiewali sobie przez radiotelefon kolędy. Każda kolejna brzmiała mniej zrozumiale, ale za to głośniej. Moc truchlała, Bóg się rodził, szkło brzęczało. Wcześniej podzielili sięzwykłym chlebem, bo niby skąd mieli wziąć opłatki.

Na 6 kilometrze Gromiec, na 13 kolejna "szybka woda" i kamienie. Ujście Skawy to 23 kilometr i następne niebezpieczeństwo. Ciężko było w Jeziorzanach, Tyńcu, Pychowicach. Poniżej Krakowa kłopoty czekały w Nowym Brzesku i Dąbrówce Morskiej. Do dzisiaj niewiele się zmieniło więc ludzie pływający po rzece mówią podobne rzeczy. Ci starsi, po lekkich wylewach, zawałach, z obolałymi od reumatyzmu stawami, siedzący w swoich domach rozsianych wzdłuż wiślanych wałów i ci młodsi, zarabiający średnią krajową 2000 , mieszkający na Łosiach, czekający z utęsknieniem piątku, gdy po pracy mogą spotkać się ze swoimi dziewczynami.
Tylko na wodzie jakby mniejszy ruch. Niewielu już pamięta "Stanisława", który brał na pokład 200 osób z towarem, "Światowida", "Nadwiślana" ( podobno jego właściciele mieli powiązania z kapitałem żydowskim) , "Piasta", który z kolei był własnością śląskiej arystokracji. A co z "Kujawiakiem", "Ćmą" i "Księciem Józefem"...?

No to koniec
Pozdrawiam koj.
Edytowany przez koj dnia 07.05.2007, 17 lat temu
A
ArtekNowicjusz Nowicjusz
Dodano 17 lat temu
Wspaniały artykuł.
Łza się w oku kręci....
M
mietwojNowicjusz Nowicjusz
Dodano 17 lat temu
Coś się kończy, coś się zaczyna. Tyle tylko, że u nas psiakrew same końce widać.
K
K DomagalaPoczątkujący użytkownik Początkujący użytkownik
Dodano 17 lat temu
Swięta racja- Jak u Majewskiego'końca nie widać"- tak w naszej Polsce faktycznie same końce.Ale powyższe wspomnienie zasługuje na uwagę. Pozdrawiam.
Krzysztof Domagała
możesz przeglądać wszystkie wątki dyskusji na tym forum.
możesz rozpocząć nowy wątek dyskusji na tym forum.
nie możesz odpowiadać na posty w tym wątku dyskusji.
nie możesz rozpocząć ankietę na tym forum.
nie możesz dodawać załączniki w tym forum.
nie możesz pobierać załączniki na tym forum.
Moderator: Administrator
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na nasze ustawienia prywatności i rozumiesz, że używamy plików cookies. Niektóre pliki cookie mogły już zostać ustawione.
Kliknij przycisk `Akceptuję`, aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności. Przeczytaj informacje o używanych przez nas Cookies