Potomkowie flisaków
Wspomnienia dot. galarowania na Wiśle .
Nadwiślańscy potomkowie flisaków
Dziennik Polski 09/08/2002
Tekst Ewa Tyrpa
-Sąsiadki mówiły do mamy: "U was nie było biedy, bo ojciec galarował". Jedzenia mieliśmy do syta. Gdy galar przybijał do brzegu, to taczkami woziliśmy z niego kaszę, mąkę, sacharynę, mieloną kukurydzę czy kawę zbożową - Stanisława Kuglin z Rusocic, w gminie Czernichów, wspomina swoje dzieciństwo.
Podkreśla, że galarnik to był ktoś, wszyscy go szanowali, miał wiele przywilejów.
- Nawet Niemcy podczas okupacji bardzo się z nimi liczyli. Nie zabierali do obozów, ani nie przeszukiwali podczas rewizji. Dlatego nie było flisaka, który nie byłby w konspiracji - mówi Edward Wójcik, znany w okolicy galernik z Łączan. W domu przechowywał radiostację i był łącznikiem w Sztabie Nadwiślańsko-Podhalańskim Armii Krajowej.
- To właśnie flisacy z rejonu Czernichowa mieli udział w transporcie wawelskich arrasów, które spakowane w skrzyniach Wisłą i Sanem przewoził łączański flisak Jan Misia - powiedziała pani Stanisława.
Edward Wójcik po ojcu odziedziczył pięć 55- i 60-tonowych galarów. Pływały z węglem ze śląskich kopalń do Koszyc, Sandomierza, Puław. Za sprzedany węgiel galernicy kupowali produkty żywnościowe i zakazany przez Niemców tabak-tytoń z plantacji w Wawrzeńczycach czy Korczynie.
Po powrocie z rejsów zawsze wstępowali do kościoła w Czernichowie, by pomodlić się do św.Barbary, patronki flisaków, a właściciele galarów organizowali coroczne barbórkowe uroczystości.
Większość mieszkańców nadwiślańskiego rejonu związana była z dynamicznie rozwijającym się flisactwem. Jedni byli najemnymi flisakami, inni właścicielami galarów, a jeszcze inni je budowali.
- Najpierw budowano te w kształcie elipsy. Były bardzo trudne do sterowania. Zwłaszcza na zakolach rzeki. Nazywaliśmy je galar-tama. Moje wykonane przez dziadka, który był szkutnikiem, były już proste - mówi pan Edward.
W Rusocicach galary budowali bracia Adam, Kazimierz i Stanisław, zwani Karolczykami. W Łączanach Franciszek Czechowicz.
- Z tego rzemiosła utrzymywało się wiele osób, np. cieśle czy dykciarze uszczelniający deski mchem leśnym. Babcia w lesie wygrabiała mech i sprzedawała go szkutnikom - wspomina Stanisław Kuglin.
Galary nie były tanie, jeden kosztował półtora tysiąca złotych. Budowano je z drzew iglastych, górskich, przeważnie z jodeł i świerków
- Nie okrąglaki, ale już przycięte w tartaku deski woziło się furmankami z oddalonej o 60 km Zawoi. Do zbudowania jednego galara potrzeba było pięć kubików drzewa. A jednym kursem furmanki, przy mocnych koniach, można było przewieść półtora kubika. Ich żywotność obliczana była na pięć lat, ale gdy ktoś je szanował, to wytrzymywały dwa razy dłużej - mówi Edward Wójcie.
Jedna burta była na 15 cm szeroka i składała się z dwóch warstw desek, które z dnem galara lączyły 24 kule, elementy wycięte w kształcie litery "L", wykonane z korzenia drzewa. Każdy galar, na całej szerokości, co jeden metr, przedzielony był wręgami, deskami tworzącymi boksy na węgiel, sprzedawany w miejscowościach położonych wzdłuż Wisły. Galar zatrzymywał się na brzegu, gdzie stała waga i taczkami woziło się na nią urobek kopalniany przeznaczony do sprzedaży.
- Najlepsza była "jawura", węgiel z Jaworzna, załadowywany w Jeleniu. Ten gatunek najdłużej trzymał ogień. Ale wielu ludzi nie było stać na jego zakup, więc mieszano go z gorszym gatunkiem węgla - mówi pani Stanisława. -
- Dwie tony "jawory" z trzema tonami "niwki" - dodaje Edward Wójcie.
W węgla trzeba było wówczas dużo, bo przez pojedyncze okna w domach ciepło szybko uciekało.
- Ale wielu mieszkańców paliło w piecach tylko uzbieranym w lesie drzewem, korą czy szyszkami - wspominają.
Wszyscy flisacy i budowniczowie galarów dostawali podczas okupacji żywność.
- Biuro żeglugi mieściło się w Rynku Głównym pod nr 17. Jeździłam tam z ojcem po kartki i żywność. A przydziały były ogromne: sześć bochenków chleba, margaryna, buraczana marmolada, kiełbasa, żeberka, kiszka w puszkach, czekolady, kiełza, czyli topiony ser - przypomina sobie pani Stanisława.
Jej ojciec był jedynym w Rusocicach flisakiem. Pracował jako sternik na galarze wujka w Łączanach, położonej po drugiej stronie Wisły, znanej i bogatej flisackiej wiosce.
A flisacy podczas wojny radzili sobie i poza sezonem, gdy rzeka była zamarznięta i nie można było galarowa. Wtedy szli na "paskarkę". Z fabryki "Bata" w Chełmku pracownicy wykradali skórę na buty i sprzedawali ją handlarzom, którzy z kolei odsprzedawali je szewcom.
Edward Wójcik pływał na galarach w latach 1938-42. Potem. Początkowo jako sternik na holowniku "Stanisław", a później, do przejścia na emeryturę w 1952r. jako kapitan pływał po Wiśle.
- Taki statek potrafił uciągnąć 24 galary z węglem - wspomina pan Edward.
W latach pięćdziesiątych transport węgla odbywał się barkami metalowymi, które z czasem wyparła kolej i transport drogowy.
Większość galarników to potomkowie flisaków spławiających tratwami drzewo Wisłą. Tratwy zniknęły z Wisły całkowicie w 1914 roku, do czasu kiedy zagraniczni kupcy przestali przyjeżdżać do Gdańska po drewno budulcowe.
- Tratwy służyły także do transportu na przykład materiałów budowlanych. W latach 1810-20 z wapiennika w Kamieniu, należącego do krakowskiej parafii Bożego Ciała, przewożono nimi wapno na budowę kościoła św. Wojciecha, kościoła św. Stanisława na Skałce w Krakowie - mówi Edward Wójcik.
Udostępnij:
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.
Kliknij przycisk `Akceptuję`, aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności. Przeczytaj informacje o używanych przez nas Cookies