Tragedia na Adriatyku
Morze nie zawsze jest ciche i pogodne...
To było na angielskim statku, w listopadzie 1994 roku, na Adriatyku. Ponuro, dżdżysto, spienione morze i wiatr, który dymał jak wszyscy diabli. Po południu poderwały nas dzwonki alarmowe. Zazwyczaj wszystkie ćwiczebne alarmy są zapowiadane wcześniej. Ten nie był. Wybiegliśmy z kabin z pasami ratunkowymi i skierowaliśmy sie na miejsce zbiórki. Kapitan (Anglik), w krótkich słowach poinformował nas, że tuż obok wywrócił się do góry stępką rumuński statek wiozący rudę z Chile do Włoch i prawdopodobnie zatonął.
- Może chłopcy wypatrzycie jakąś łódź ratunkową z ludźmi z tego statku, może tratwę? Może ludzi w kamizelkach ratunkowych w wodzie? Starajcie się a teraz biegiem na stanowiska.
Pobiegłem za nim na mostek, bo i po co miałem zbiegać do siłowni, zwłaszcza,że wachta tam była? Wziąłem lornetkę i wyszedłem na lewe skrzydło. Trzy inne lornetki zajęte były przez kapitana i oficerów pokładowych. Przeszukiwałem wzrokiem sektor 20 stopni od dziobu w lewo. Wytężałem wzrok aż do bulu. Zatrzymywałem go na każdym załamaniu fali, każdej białej grzywce. Wiedziałem, że w wodzie o temperaturze 10 stopni każda sekunda decydowała o życiu tych ludzi. Pierwszy zauważyłem deski i ślady paliwa na wodzie. Były to długie, metrowej szerokości pasy tłustej ropy, gnanej przez wiatr. Od nadania sygnału SOS przez Rumunów minęła godzina. Po naszej prawej i lewej burcie w odległości mili, szły równo z nami dwie włoskie jednostki handlowe. Oni też szukali Rumunów. Po kilkunastu minutach nadleciał samolot Włoskiego Ratownictwa Morskiego. Wszystkie cztery statki (bo dołączył do nas jeszcze jeden hiszpański, który płynął za nami) szły jednym kursem, wzdłuż tych przeze mnie znalezionych pasów ropy, na zwolnionych obrotach silników. Nic. Nikt niczego nie znalazł. Po dwóch godzinach poszukiwań, na polecenie Włoskiego Ratownictwa, przerwaliśmy akcję. Na naszym statku zamarły śmiechy a nawet głośne rozmowy. "Stary" wrócił na kurs wiodący do Istambułu i poszliśmy na kolację. Wtedy to, rozmawiając z kucharzem w drzwiach kuchni, zobaczyłem przez otwarte burtowe, kuchenne okno (prostokątny duży bulaj) dryfująca pół mili od nas pomarańczową tratwę ratunkową. Narobiłem wrzasku i pobiegłem na mostek. Kapitan zobaczył ją wcześniej i zgłaszał o tym fakcie Włochom. Nie kazali nam się zatrzymywać. Tratwę wyciągnęli płynący za nami Hiszpanie. W środku było dwóch młodych chłopaków. Obaj nie żyli. Ich kolegów pochłonął Adriatyk. Czternastu ludzi. Tak po prostu. Czternastu marynarzy, naszych kolegów, młodych i starszych, przystojnych i mniej przystojnych, dowcipnych i smutasów. Zapewne pełnych życia, z wielkimi i małymi planami na przyszłość. Kochających bez opamiętania swoje żony i dzieci, mających kochanki czy też będących wiernymi żonom aż do grobu. Czternaście światów zgasło w kilka chwil. Przez trzy doby dzielące nas od Istambułu zupełnie zamarło na naszym statku życie towarzyskie. Mesy świeciły pustkami, każdy po pracy spędzał samotnie czas w swej kabinie. Smutno. Ciężko nam było się pozbierać a przecież ich nawet nie znaliśmy....
Staszek Szczepański.
Udostępnij:
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.
Żadne komentarze nie zostały dodane.