O nie! Gdzie jest JavaScript?
Twoja przeglądarka internetowa nie ma włączonej obsługi JavaScript lub nie obsługuje JavaScript. Proszę włączyć JavaScript w przeglądarce internetowej, aby poprawnie wyświetlić tę witrynę, lub zaktualizować do przeglądarki internetowej, która obsługuje JavaScript.
Artykuły

Wątłe barki...

Siedem lat chudych na Odrze zaczęło się w połowie lat osiemdziesiątych. - Ale te siedem lat trwa już ponad dziesięć, a końca nie widać

Bizon 156 pcha po Odrze barki z węglem. Węgiel został przywieziony ze Śląska do Szczecina koleją, a teraz płynie ze Szczecina do Berlina. Kiedyś węgiel płynął od razu z Gliwic do Berlina, ale odkąd w Odrze brakuje wody, trzeba robić takie komunikacyjne łamańce z kilkakrotnym załadunkiem i rozładunkiem. Ale i tak wychodzi to znacznie taniej, niż gdyby trzeba było pokonać całą drogę do Berlina koleją. Na odrzańskich barkach żyje do dziś kilka rodzin. Największą z nich są Sobiegrajowie. Ale Odra przestaje być rzeką komunikacyjną.

Z Wrocławia do Szczecina i z powrotem można dziś pływać najwyżej przez kilkanaście dni w roku. A były długie lata, kiedy w ogóle nie dawało się przepłynąć rzeki. Barki można było zobaczyć tylko między Kędzierzynem-Koźlem a Wrocławiem, gdzie istnieją wybudowane jeszcze przez Niemców śluzy, oraz między Szczecinem a Kostrzyniem, gdzie zawsze jest woda, a potem już na niemieckich kanałach wiodących do Berlina. Gdy przychodzi susza, rzekę między Brzegiem a ujściem Warty można przejść nie mocząc krótkich spodni.

Siedem lat chudych na Odrze zaczęło się w połowie lat osiemdziesiątych. - Ale te siedem lat trwa już ponad dziesięć, a końca nie widać - mówi Andrzej Sobiegraj, kapitan pchacza Bizon 156. Na Bizonie 156 pływają trzy pokolenia odrzańskich marynarzy. Józef Czachor, 60 lat, mechanik (częściej nazywany majstrem), który pracował jeszcze na parowcach. W styczniu odejdzie na emeryturę. Andrzej Sobiegraj, 41 lat, kapitan, który też pamięta najlepsze czasy w żegludze. Mariusz Litwin, lat 28, bosman, najmłodszy na Odrze. Ostatni rocznik Technikum Żeglugi Śródlądowej, który znalazł pracę na rzece. Od 8 lat nie przyjmuje się na Odrze nikogo nowego.

Franciszek Czachor i Andrzej Sobiegraj pływają razem od sześciu lat, majster pływał jeszcze na jednej barce z ojcem kapitana. Mariusz Litwin dołączył do załogi wiosną.

Majster zaczynał jako palacz. Pływał jeszcze na Sudetach, jednym z czterech holowników z prawdziwymi kołami zamachowymi, które zostały po Niemcach. Przez 6 lat z rzędu schodził do kotłowni po metalowej drabince rozgrzanej do temperatury 80 stopni i szuflował węgiel do pieców po dwóch stronach. Przez miesiąc przerzucał 300 ton. Dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych pojawiły się barki motorowe, a później Bizony, wyposażone w takie same silniki, jakie podczas II wojny światowej napędzały niemieckie czołgi. Wystarczyło przekręcić kluczyk i płynąć. - Ale wtedy skończyła się cisza na Odrze - wspomina.

A na barkach przestały siadać mewy. Dziś tylko czasem na przycumowany statek wpadnie dziki lis, który w nocy poszarpie zostawiony na rufie worek ze śmieciami, jeśli wcześniej nie rozdziobią go w poszukiwaniu jedzenia wrony. Majster jest też kucharzem, gotować nauczył się jeszcze w wojsku. Z portu zabiera mięso na sześć, siedem, osiem dni, chleb, warzywa i wodę. Na konserwy się krzywi. Jak jest czas albo niedziela, robi obiad z dwóch dań, z surówką. A jak są grzyby, to jest jeszcze sos grzybowy.

Mariusz miał zostać ogrodnikiem, złożył już nawet papiery w odpowiedniej zawodówce, ale złamał rękę. Pojechał do szpitala w Koźlu i zobaczył marynarzy wychodzących ze szkoły żeglugi. Mieli granatowe mundury, czapki, złote napisy.

- Wyglądali w tych mundurach tak, że napisałem drugie podanie - mówi. - Jakbym nie złamał ręki, tobym pewnie nie pływał.

A potem okazało się, że po szkole już nie ma okazji, żeby występować w marynarskim mundurze. Za to na Bizonie jest specjalistą od fasolki po bretońsku i od grzybów, które zbiera się podczas postojów. Na wąskich odcinkach kanału Odra-Hawela ruch jest wahadłowy i trzeba czekać kilka godzin na swoją kolejkę. Niemcy grzybów nie zbierają, więc w godzinę można uskładać pełną torbę podgrzybków. Wtedy na barce robi się nawet marynaty.

Andrzej Sobiegraj nie miał wyboru. Jeśli ktoś nosił takie nazwisko jak on, musiał pływać. Odkąd pamięta, każde wakacje spędzał z ojcem na wodzie, a w domu mówiło się tylko o pływaniu.
- Żeglowanie po oceanach mnie nie ciągnęło - mówi. - Może dlatego, że bardzo szybko założyłem rodzinę. Może dlatego, że się bałem. Może dlatego, że na rzece widać jednak trochę więcej niż tylko morskie fale.

Rzeka oznacza czekanie. Nie wiadomo, kiedy będzie dość wody, żeby móc wypłynąć. Nie wiadomo, kiedy będzie towar, nie wiadomo, kiedy nastąpi załadunek, czy sprawny będzie dźwig, czy znajdą się ludzie i miejsce przy nabrzeżu. Nie wiadomo, kiedy przyjdzie peglarz, żeby sprawdzić poziom zanurzenia barek i obliczyć ciężar przewożonego ładunku. Nie wiadomo, czy mgła nie przeszkodzi w wyjściu z portu, czy pod śluzą nie będzie kolejki i nie trzeba będzie czekać wielu godzin, czasem nawet półtora dnia, na prześluzowanie. Nie wiadomo, czy na granicy nie wpadnie nagle brygada ubranych na czarno celników, obwieszonych ciężkimi kluczami i wielkimi jak pały latarkami; przez sześć godzin będą przetrząsać każdy zakamarek pchacza i barek, szukając kontrabandy. Nie wiadomo, czy wieczorem na graniczną śluzę w Hochensaaten będzie się chciało przyjść kobiecie z odprawy towarowej i nie trzeba będzie czekać do rana. A po dopłynięciu do celu znów nie wiadomo, kiedy będzie rozładunek.

- Odra uczy cierpliwości - mówi Andrzej Sobiegraj. - Człowiek przestaje się denerwować, bo niewiele zależy od niego.

Wigilię ubiegłego roku spędzili pod śluzą w Lehnitz. Wypłynęli w połowie grudnia, na święta mieli być w domu. Ale nagle przyszedł mróz, który ścisnął wodę w kanale i do domów wrócili dzień przed sylwestrem.

Ze znakami na brzegach rzeki też jest kiepsko. W wielu miejscach trzeba płynąć na wyczucie, a gdy nagle zapada mgła, człowiek staje się bezradny. Po kompasach, w które kiedyś wyposażone były pchacze, pozostało tylko wspomnienie. Rzekę trzeba obserwować. Patrzeć jak układa się lustro, bo to czasem jedyne informacje o warunkach żeglugi. Tam, gdzie odłożył się piach, woda marszczy się bardziej niż na głębinie. Najgorzej jest po powodzi. Wejścia do kanałów i śluz są bardzo wąskie, koryto rzeki zamulone, płynie się jak w rynnie, w której bardzo trudno zmieścić 111 metrów długości pchacza i dwóch barek. Trzeba omijać wystające pnie starych drzew, uważać na wklęsłe buchty na brzegach i wypukłe rogi, dbać, żeby nie zerwać rozwieszonych rybackich sieci, wychodzących czasem do połowy nurtu. Najcięższy egzamin zdaje się między Brzegiem a Ścinawą. Tam Odra jest najpłytsza i najbardziej kręta.

Ale czasem rzeka usypia. Może zanudzić, mówią barkarze. Po wielu godzinach monotonnej żeglugi zapomina się przed niskim mostem położyć maszt albo obniżyć sterówkę i człowiek nagle budzi się zaklinowany. Najwięcej polskich sterówek zostało na kanale Odra-Hawela, między Eberswalde a śluzą w Lehnitz, gdzie mosty ułożone są tak gęsto, że lepiej w ogóle nie podnosić budy. Ale gdy pada deszcz, jest zimno, trudno wytrzymać wiele godzin bez osłony.

Sobiegrajowie są dziś największą rodziną na Odrze. Jeszcze w latach siedemdziesiątych były na rzece rodziny, które pływały przed wojną po Wiśle, byli Ślązacy, którzy po wojnie musieli tylko zmienić na swoich barkach niemieckie flagi na polskie i dalej krążyli między Gliwicami a Wrocławiem. Do dziś na rzece zostali już tylko Sobiegrajowie, choć sami wywodzą się z Kieleckiego, spod Szydłowca.

Pierwszy był Jan. Skończył podoficerską szkołę Marynarki Wojennej w Pińsku (dziś Białoruś) i zdążył jeszcze przed wojną pływać na rzecznych kanonierkach. Po wojnie przywędrował za pracą na Śląsk i zanim wsadzili go do więzienia za akowską partyzantkę, czyścił wrocławski port z zatopionych barek i pływał po Odrze. Gdy wyszedł z więzienia, pracował w Polskim Rejestrze Statków i uczył młodych.

Za Janem przyjechali bratankowie: Witold, Józef, Kazimierz i siostrzeniec Tadeusz. Witold był jednym z najlepszych kapitanów na Odrze. W czasach stachanowszczyzny, która obowiązywała także na rzece, rzucił hasło żeglugi całodobowej, a potem był pierwszym, który zaczął pływać na barkach motorowych tylko z synem. Od tego czasu na takich barkach pływa się w załogach dwuosobowych. Witold zmarł trzy lata temu, podobnie jak Józef, Kazimierz już nie pływa, żyje we Wrocławiu. Tadeusz Sobiegraj do dziś pracuje w biurze Odratransu.

- Nie bardzo mi szło w technikum mechanicznym w Kielcach i Witek powiedział: przyjdź do żeglugi - wspomina. Na rzece ostatni raz był trzy lata temu.

Józef Sobiegraj nie miał dzieci, Kazimierz same córki, z których tylko jedna wyszła za marynarza. Ale trzej synowie Witolda skończyli Technikum Żeglugi Śródlądowej i zaczęli pływać. Witold ściągnął na wodę nawet zięcia. Córki, która paliła się do pływania, nie przyjęto do szkoły. Dopiero później przyjęto na próbę cztery dziewczęta, dwie nawet zaczęły pływać, ale urodziły dzieci i zeszły na ląd.

Andrzej Sobiegraj jest synem Witolda. Od roku współdzierżawi od Odratransu Bizona, na którym pływa. Wolałby wziąć pchacza w leasing, ale na razie firma nie chce pozbywać się statków. Drugi syn Witolda, Krzysztof, wynajmuje się do pływania na cudzych statkach, więc czasem pływa razem z Andrzejem. Ale najprawdopodobniej są ostatnim pokoleniem Sobiegrajów na Odrze. Nie tylko dlatego, że syn Andrzeja Sobiegraja nie chce już pływać i kończy szkołę lotniczą.
- Wozimy coraz mniej towarów - tłumaczy Andrzej Sobiegraj.

Jak złapać Rapselboka ? Rapselboki to wspomnienie po czasach, kiedy po Odrze pływało kilka tysięcy ludzi i nie było jeszcze takiego wyścigu za ładunkami i pieniędzmi jak dziś. Rapselboki musieli łapać marynarze, którzy płynęli pierwszy raz w dół rzeki. To były marynarskie chrzciny. Wieczorem, gdy zapadł już zmrok, młody wychodził na Diablą Górę, wzgórze niedaleko Nowej Soli. Dostawał parciany worek i polecenie, żeby złapać jak najwięcej rapselboków, które inni będą naganiać. Tkwił w ciemnym lesie do rana, gdy starzy świętowali na barkach. Rano, gdy wracał bez łupu, dostawał pilnik i szedł za karę ostrzyć ramiona kotwicy. Był tylko jeden sposób, jak okupić się diabłowi wodnemu. Młody marynarz, który chciał, żeby mu się szczęściło na rzece, musiał wrzucić do wody owiniętą starannie w chleb stuzłotówkę. Rzucał tyłem, więc nie widział mechanika z podbierakiem, który natychmiast wyławiał pieniądze.

Romantyzm na rzece skończył się wraz z holownikami, ciągnącymi za sobą kilka barek. Załoga każdego holownika liczyła sześć osób, na każdej barce musiało być trzech ludzi, często rodziny, więc kiedy kilka konwojów stawało wieczorem przy brzegu, było wesoło. - Znało się wszystkie wsie wzdłuż Odry, było wiadomo, gdzie można kupić najtańsze wino - wspomina Franciszek Czachor. - Prawie każdego wieczora była zabawa.

Ładunków było bardzo dużo, a ludzi ciągle brakowało, więc czasem brano pracowników prosto z więzienia. We Wrocławiu kadrowiec przechodził na drugą stronę ulicy Kleczkowskiej, do największego wrocławskiego zakładu karnego, i pytał, kto wychodzi na wolność. Praca była ciężka, ale zarobki niezłe i najważniejsze: na statku czekało łóżko. Wtedy na Odrze piło się też znacznie więcej niż dziś. Wielu ludzi nie wróciło z rejsów. Były lata, gdy topiło się po kilkunastu ludzi.

Gdy zaczęły pływać zestawy: pchacz z trzyosobową załogą i przymocowane do niego na sztywno dwie pięćsettonowe barki, skończyły się zabawy na rzece. Zabrakło ludzi, atmosfery, czasu.

Odra jest kapryśną rzeką. W roku 1997 przypomniała, że nie lubi, kiedy się ją lekceważy. Upomniała się o swoje tereny zalewowe, na których wybudowano domy, i o stare koryta, które zasypano, prostując nurt. A od kilkunastu lat, obrażona, nie pozwala pływać. Według żeglarzy rzeka daje do zrozumienia, że współpraca na obecnych warunkach przestaje jej się podobać.

Przed wojną pływało po Odrze 2600 statków, a Koźle było jednym z największych w Europie portów śródlądowych. Dziś statków wszystkich bander jest na rzece siedmiokrotnie mniej, a w Koźlu przeładowuje się kilkadziesiąt razy mniej towarów. Między Niemcami, Belgią, Francją, Holandią, gdzie sieć połączeń wodnych cały czas się rozwija, wodą płynie połowa wszystkich towarów, bo tak jest najtaniej. W Polsce transport rzeczny to mniej niż pół procenta wszystkich towarów. O Odrze zapomniano. Ostatnia duża inwestycja na rzece, śluza w Brzegu Dolnym, została oddana w 1958 r. Następna, w Malczycach, miała powstać w ciągu siedmiu lat. Nie ma jej do dziś. Marynarze mówią, że już prawie udało się zamienić Odrę w ściek.

Jeszcze w latach siedemdziesiątych Odrą płynęło wszystko. Ze Szczecina i Świnoujścia w górę rzeki, szły orzeszki ziemne, bawełna w belach, wino, puste słoiki, kubański cukier, szwedzka ruda, którą w Koźlu odbierali Czesi, oraz fosforyty, które przywożono statkami z Murmańska, a potem spławiano Odrą. Na Zachód, niemieckimi kanałami, płynęły butelki do browarów w Holandii, drzewo do niemieckich papierni, stemple kopalniane do Dortmundu, kadłuby dla statków we francuskich portach. Barkami płynęły do Holandii rury z Dolmelu, miedź do hut w Osnabrucku i Berlinie, trociny do Wolfsburga, cement do Rotterdamu, wlewki do pieców w belgijskich i francuskich hutach.

Dziś został już tylko węgiel ze śląskich kopalń i pyły z elektrowni Dolna Odra, których Niemcy używają do budowy autostrad. Bardzo rzadko zdarzają się zamówienia takie, jak przewiezienie do Gliwic elementów fabryki Opla. Odpadł nawet piasek z Bielinka, którego bardzo dużo zamawiał odbudowujący się Berlin. Niemcy otworzyli własne kopalnie piasku. Jest jeszcze rosyjski złom, który płynie do hut w Eisenhuettenstadt, ale przed złomem wszyscy się bronią. Ostre kanty poszarpanych blach, czołgowe gąsienice i stalowe pręty dziurawią cienką podłogę ładowni na sito.

Z powrotem wraca się pusto. Dawno skończyły się czasy, gdy polskie barki woziły francuskie towary do Niemiec, a w Niemczech brały zboże albo paszę do Polski. Zanikanie polskiej żeglugi śródlądowej odbiło się nawet w nazwach kolejnych generacji pchaczy. Patronami były coraz mniejsze zwierzęta. Zaczęło się od turów i bizonów, kończy na koziorożcach i muflonach.

Z barki widać zmiany ustroju. Po polskiej stronie umarły już pegeery. Po drugiej stronie rzeki widać zamknięte tartaki, resztki zbankrutowanych zakładów i starannie uporządkowane miejsca, gdzie kiedyś stacjonowały oddziały Armii Radzieckiej. Niemcy mówią o wybudowaniu w starym korycie Odry, które znajduje się w całości po ich stronie, nowego kanału. To całkowicie uniezależni ich od Odry i Polski. Rzeka ostatecznie zamieni się w zaniedbany, zarośnięty wodoroślami kanał. Szczęśliwi będą tylko ekolodzy.

Wtedy śródlądowi żeglarze staną przed pytaniem, co dalej? Majster będzie już na emeryturze. Mariusz, któremu przed rokiem urodziła się córka, kupuje mieszkanie w popegeerowskim bloku niedaleko granicy z Czechami; na oblewanie pójdą grzyby znalezione podczas postoju przy podnośni w Niederfinow. Według planów niedaleko jego wioski powstanie przejście graniczne i wielki terminal dla samochodów ciężarowych, więc wybuduje jakąś budę i będzie handlował.

Kapitan Sobiegraj jeszcze nie wie. Jakaś robota się znajdzie i może czas dla konia, o którym marzy, ale na razie brakuje mu dla niego miejsca.


Mariusz Urbanek
Prawa autorskie © S.P. Polityka. Artykuł pochodzi z archiwum internetowego www.polityka.pl


Udostępnij:

Apis 29.07.2007 9249 wyświetleń 0 komentarzy 2 ocena Drukuj



0 komentarzy


  • Żadne komentarze nie zostały dodane.


Dodaj lub popraw komentarz

Zaloguj się, aby napisać komentarz.

Ocena zawartości jest dostępna tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.
Niesamowite! (2)100 %
Bardzo dobre (0)0 %
Dobre (0)0 %
Średnie (0)0 %
Słabe (0)0 %
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na nasze ustawienia prywatności i rozumiesz, że używamy plików cookies. Niektóre pliki cookie mogły już zostać ustawione.
Kliknij przycisk `Akceptuję`, aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności. Przeczytaj informacje o używanych przez nas Cookies