Wilhelmshafen - niespełnione nadzieje
Od setek lat maj w kulturze i obyczaju polskim kojarzy się z festynami, wycieczkami za miasto, popołudniem w parku lub nad rzeką. Od wieków maj był miesiącem zabaw na świeżym powietrzu. Urządzano festyny i pikniki, tańczono w parkach, pływano łódkami...
Od setek lat maj w kulturze i obyczaju polskim kojarzy się z festynami, wycieczkami za miasto, popołudniem w parku lub nad rzeką. Od wieków maj był miesiącem zabaw na świeżym powietrzu. Urządzano festyny i pikniki, tańczono w parkach, pływano łódkami... Król Jan Sobieski zabierał swą ukochaną Marysieńkę w maju na przejażdżki po dobrach wilanowskich.
Ulubionym miejscem majowych wycieczek Warszawy była Saska Kępa i oczywiście Bielany. W maju na Bielany zaczęto jeździć karetami i powozami, z czasem środkiem lokomocji stał się omnibus, a potem tramwaj. Przez całe lata zjeżdżali się tam bogaci i biedni. Tym co ich łączyło była majowa zabawa. Dla mieszkańców dawnego Wrocławia, czyli „Breslauerów” podwarszawskimi Bielanami był Wilhelmshafen.
Wilhelmshafen - nazwa ta przeciętnemu współczesnemu wrocławianinowi nic nie mówi, a jeśli tak to kojarzy się jedynie z miastem portowym nad morzem Północnym. Natomiast dzisiaj dla Breslauerów jest to pojecie ponadczasowe, to czas który przeminął, to wspomnienie najpiękniejszych chwil tam spędzanych. To czas, gdy już od wczesnych godzin przedpołudniowych parostatki dowoziły ludzi niczym poranne ptaki szykujące się do porannego koncertu, powoli zaludniały się również pobliskie brzegi Odry a wioślarze a kajakarze i amatorzy kąpieli ożywiali Liebesinsel, czyli dziś tak zapomniana i zaniedbaną Wyspę Miłości.
Wyspa Opatowicka przez Niemców zwana Ottwitzer Werder funkcjonowała również pod inną nazwą. Przed wojną nazywano ją Liebesinsel, czyli Wyspą Miłości. Ta druga nazwa przetrwała do naszych czasów, jednak ostatnio coraz mniej się jej używa.
Kiedyś było tu sporo miłości, ale teraz to raczej sporo śmieci i butelek po imprezach, szczególnie w okolicy wiaty, a jej dzisiejszy wystrój raczej nie sprzyja kultywowaniu tej starej, uroczej nazwy.
Wyspa Miłości - jej przedwojenna nazwa Liebesinsel figuruje na starych mapach i dokumentach. Było to miejsce wręcz stworzone do miłości, urocze, z mnogością
zróżnicowanej przyrody i znacznie oddalone od centrum miasta. Zakochane pary po spędzeniu części dnia zgodnie z etykietą i nakazami dobrego wychowania w lokalach Wilhelmshafen łodzią przeprawiały się Odrą na Wyspę Opatowicką aby wysłuchać koncertu w amfiteatrze, a po koncercie pary udawały się w pobliskie zarośla które miały dobre cechy maskujące i w takich intymnych warunkach udawało się niewieście skraść całusa a nierzadko również i coś więcej.
Sama wyspa położona jest pomiędzy Odrą i Kanałem Opatowickim a jej powstanie wiąże się z budową tego ostatniego oraz Stopnia Wodnego Opatowice, obejmującego Jaz Opatowicki zlokalizowany w głównym nurcie Odry i Śluzę Opatowice położoną w Kanale Opatowickim. Wyspa stanowi jeden z elementów Bartoszowicko – Opatowickiego Węzła Wodnego. Główny nurt Odry przebiega w tym miejscu łukiem opływającym wyspę od północy. W latach 1912 - 1917 wybudowano kanał żeglugowy, skracający w linii prostej drogę wodną w kierunku centrum miasta. W ten sposób odcięty od stałego lądu od południa Kanałem Opatowickim teren ten utworzył Wyspę Opatowicką.
Przed wojną wyspa stanowiła miejsce wypoczynku i rekreacji. Najprawdopodobniej w tym czasie zbudowano amfiteatr, który pod nazwą "wiaty" przetrwał częściowo do dziś. Do brzegu przybijały statki pasażerskie i wycieczkowe. W okresie powojennym wyspa nie była zagospodarowana. Obecnie teren w części jest zalesiony, część to łąki. Przez wiele lat prowadzono tu między innymi wypas bydła. Wyspa objęta jest ochroną indywidualną w formie zespołu przyrodniczo krajobrazowego w ramach Szczytnickiego Zespołu Przyrodniczo – Krajobrazowego.
Wracamy jednak do głównego wątku, czyli do Wilhelmshafen. Jego charakter określa słowo Établissement (w języku francuskim dosłownie "przedsiębiorstwo") – prywatne przedsiębiorstwo rozrywkowo-rekreacyjne, w Niemczech przed utrwaleniem się tej zapożyczonej z francuskiego nazwy używano niemieckich określeń takich jak Lustgärten, öffentliche Gärten, Volksbelustigungstgärten. Moda na budowę tego typu przedsięwzięć panowała od końca XVIII do początków XX wieku.
Lokalizowano je zazwyczaj na przedmieściach i terenach podmiejskich, chętnie w pobliżu rzek, strumieni i jezior. Często otaczał je niewielki park, lokalizowano przy nich – w miarę możliwości – przystanie, do których przybijały małe statki rzeczne a także w których można było wypożyczyć sprzęt turystyczny, np. małe łodzie wiosłowe. W pobliżu urządzano trasy spacerowe do podmiejskich wsi i lasów.
Najbardziej rozpowszechnił się francuski, bardziej kameralny typ „ogródka”, nazwany właśnie „Établissement”. Wilemshafen to były obiekt o charakterze gastronomiczno-rozrywkowym, który powstał około 1880 roku na obszernej parceli mieszczącej się przy ówczesnej ul. Bartoszowickiej. Jego budowa ściśle wiązała się z ostatnią po wschodniej stronie miasta przystanią statków wycieczkowych. Zespół ten składał się z piętrowego, dwuipółtraktowego budynku w stylistyce neoklasycystycznej, z trójkondygnacyjną wieżą od wschodu, parterową salą restauracyjno - taneczną od zachodu i częścią gospodarczą od północy.
Parter budynku zamknięty wydatnym gzymsem pokryty został boniowaniem, zaś okna drugiej kondygnacji zwieńczyły naczółki. Elewację górnej kondygnacji wieży opięto pilastrami, a salę restauracyjną o dużych zamkniętych pełnym łukiem oknach ozdobiły boniowane pilastry. Nie zachowała się stojąca niegdyś wzdłuż grobli drewniana weranda - długa, zadaszona, oświetlona lampionami na której mieściła się letnia kawiarnia.
Restauracja na wolnym powietrzu urządzona była również przed głównym budynkiem. Nad brzegiem rzeki, na którą otwierał się piękny widok, znajdowała się przystań dla statków pasażerskich i przeprawa promowa na Wyspę Opatowicką. Zwraca zapewne uwagę willowy charakter zespołu a także jego styl. Było to typowe dla wpisanych w przyrodę obiektów rekreacyjnych i miało na celu nawiązanie do architektury modnych kurortów.
Z ciekawostek warto wspomnieć o kuchni Wilhelmshafen słynącej z najlepszych i największych we Wrocławiu golonek. Interesująca jest też sama nazwa lokalu, gdyż Wilhelmshafen to nazwa największego niemieckiego portu wojennego i zapewne nazwa obiektu we Wrocławiu do tego nawiązywała.
Po II wojnie światowej, najpierw zaniedbany, a następnie opuszczony etablissement spłonął w 1996 roku. Jego ruina długo była smutnym wspomnieniem tętniącego tu niegdyś wesołego i barwnego życia...
W 2003 roku rozpoczęto prace remontowe budynku, ale postęp ich był bardzo skromny. Dziś jedynie elewacja zewnętrzna i zadaszenie przypomina jego dawną świetność a dokładnie wpatrując się w okna można zobaczyć wewnętrzny obraz ruiny i dla tego ponownie wracam do opisu czasów i świetności i upadku.
A jak było w ubiegłym stuleciu ? W godzinach popołudniowych niby przypływ morza dopływały do pomostu statek za statkiem wypełnione spragnionymi wypoczynku i dobrego jadła Breslauerami którzy wypełniali do ostatniego miejsca wszystkie bartoszowickie lokale. Orkiestra grała skoczne melodie,właściciele lokali i kelnerzy troszczyli się o dobre samopoczucie gości a młodzież bawiła się na bezpłatnym tanecznym kręgu. Wspaniały nastrój osiągał swoje apogeum wieczorem, kiedy to podczas zapadającego zmierzchu rozpoczynał się wspaniały pokaz ogni sztucznych których wspaniałe gejzery przeglądały się w nurtach Odry. I dopiero wtedy wesoło i z zadowoleniem rozpoczęły się powroty do miasta pięknie iluminowanymi statkami.
A co zrobiła wojna z tymi wspaniałościami? Czas ten wspomina mieszkaniec Bartoszowic, pan Emil Heinze który mieszkał do jesieni 1946 roku w domu niedaleko Wilhelmshafen. Od strony miasta Wilhelmshafen był trzecim budynkiem. Właścicielem jego był browar Engelharta a zarządcami bracia Sagasser.
Poniższe zdjęcie pochodzi z lata 1945 roku, kiedy to Rosjanie budynek opuścili.
Dziś (wspomnienia pochodzą z 1954 roku) są tylko gołe ściany. Przed wkroczeniem Rosjan w czasie gdy miasto było fortecą dolne pomieszczenia zajmowało wojsko a odrzańskie wały były jak główna linia bojowa najeżona schronami, okopami i stanowiskami bojowymi. „Maszyny do szycia” albo „kulawe kaczki” - jak prosty, rosyjski dwupłatowiec potocznie był nazywany - zrzucały bomby mało skutecznie jak również i artyleria kierowała ogniem mało precyzyjnie tak, że budynek Wilhelmshafen doczekał końca wojny w całości jedynie z powybijanymi szybami.
Po kapitulacji rosyjscy żołnierze zaczęli stopniowo demontować wyposażenie wnętrza. Jak powtórnie pojawili się tu Rosjanie - a było to 15 maja - po libacji alkoholowej opuszczając pomieszczenia podłożyli ogień. Po odejściu żołnierzy paru Niemcom udało się ogień ugasić. Pomimo, że pojawiało się również coraz więcej Polaków to jednak Niemcy jeszcze mieli nadzieję, że Wrocław mimo wszystko zostanie miastem niemieckim jak również niemiecki będzie Wilhelmshafen.
Tam gdzie Rosjanie mieszkali wywalali całe wyposażenie wnętrz na zewnątrz. Los ten spotkał również duży fortepian koncertowy który stał na dworze w deszczu i wietrze, a którego dźwięk często przypominał o szczęśliwych chwilach.
Przylegający do Wilhelmshafen lokal zwany „Strandkafee” również przetrzymał wojnę w dość dobrym stanie.
Właściciel lokalu nazywał się Mierswa i doczekał końca wojny usuwając w miarę możliwości wszystkie szkody.
Od strony miasta znajdował się wybudowany w 1931 roku Dom Kajakarza (Paddlerheim), a później restauracja Birkenwäldschen G. Weirauch. W lokalu tym również stacjonowało niemieckie wojsko a w lutym 1945 roku był już wypalony. Według raportu firmy budynek stanął w płomieniach gdy żołnierze próbowali ogniem rozmrozić zamarznięta instalacje wodociągową, ocalał jedynie hangar dla łodzi. Najbliższym lokalem w kierunku miasta był Jagdschlössel (Pałacyk Myśliwski) Franza Luxa gdzie również stacjonowało wojsko. Na skutek niedbalstwa w zaciemnieniu Rosjanie zrzucili na zabudowania bomby zapalające i lokal został spalony a część starej zabudowy poniżej grobli zachowała się do lat 50 tych.
5 czerwca gdy w lokalach Wilhelmshafen stacjonowało jeszcze rosyjskie wojsko żołnierze odbudowali zniszczony przez działania wojenne opatowicki jaz iglicowy i pod koniec lipca wycofali się pozostawiając po sobie pobojowisko i obraz totalnego zniszczenia. To, czego nie mogli zabrać ze sobą powywalali na jedną wielką stertę na zewnątrz lokalu. Leżała tam góra stołów i krzeseł przemieszane z pięknymi, cennymi kasami rejestrującymi a na podwórzu stał - również częściowo zniszczony - czarny fortepian koncertowy.
4 października 1946 roku była przeprowadzona przymusowa ewakuacja ludności niemieckiej z całych Bartoszowic, znaczyło to że musieli również opuścić swoje lokale ostatni jeszcze obecni ich właściciele. To, co jeszcze się ostało po przejściu Rosjan było rabowane do samego końca. Tak opisuje to, co się działo w ostatnie dni jesieni 1946 roku w Wilhelmshafen Emil Heinze:
„ (...) sytuacja stawała się już nie do zniesienia i musiałem podjąć najtrudniejszą decyzję mojego życia – opuścić mój dom, dom w którym każdy kamień, każdy krzak był częścią mojego życia. Po raz ostatni udałem się z poczuciem wielkiego smutku przez ruiny Jagdschlössel i Birkenwäldchen, przez splądrowane pomieszczenia Wilhelmshafen i „Strandkafee”. Przez pozbawione szyb okna wiatr hulał wiatr a ciemny obcy motłoch wałęsał się po pomieszczeniach w poszukiwaniu rzeczy, które jeszcze mógłby wynieść. Z ciężkim sercem opuściłem to odludzie i do dziś nie opuszcza mnie myśl o powrocie do miejsca minionych cudownych czasów a historia ciągle będzie mówić – tak tu niegdyś było.”
Właśnie, tak tam niegdyś bywało. A dziś – główna bryła odrestaurowanego z zewnątrz budynku stoi niema jakby w oczekiwaniu na jałmużnę. Nie pierwszy to i nie ostatni przykład, że nie wszystko co prywatne lśni w blasku złota. Łezka w oku się kręci...no ale cóż, taka nasza rzeczywistość w której wiele różnych ciekawych obiektów niszczeje, wciąż z tego samego powodu, po prostu brak wyobraźni, pieniędzy i pozytywnych wizji życia mieszkańców wielkiego miasta.
Nie będę opisywał dzisiejszego stanu terenów przyległych do dawnego Wolhelmshafen i samej Wyspy Opatowickiej. To, co tam można zobaczyć po słonecznych dniach weekendowych to tylko odbicie kultury osobistej ludności napływowej. Dziś na majówkę prawdziwi wrocławianie mają do dyspozycji piękny co prawda, lecz gorący, hałaśliwy i zatłoczony Rynek. Natomiast nadrzeczne łąki w granicach miasta opanowały buldożery ogałacające międzywale prawie z każdej rośliny a o całodziennym pobycie wraz z możliwością spożycia posiłku i zabawy na świeżym powietrzu na nadrzecznych błoniach można we Wrocławiu zapomnieć.
Slogany typu „Przyjazny Wrocław”, „Wrocławskie Dobre Miejsca” stały się dla Wrocławian z krwi i kości sloganami bez pokrycia.
Udostępnij:
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.