Mitologia flisacka i wodniacka
Na łamach tej witryny pojawiło się rozczulające opracowanie Janusza Fąfary „O raselbokach i utopcach”, co nakłoniło autora do zamieszczenia na naszej stronie internetowej treści zasłyszanego niegdyś opowiadania, z jedynym w naszej rodzimej mitologii rzecznej motywem „Latającego Holendra” ze statkiem-widmem. Wśród licznych bowiem wiślanych opowieści niesamowitych o rusałkach, utopcach i niezwykłych statkach-zjawach, na wyróżnienie zasługuje zamieszczone poniżej opowiadanie.
Na łamach tej witryny pojawiło się rozczulające opracowanie Janusza Fąfary „O raselbokach i utopcach”, co nakłoniło autora do zamieszczenia na naszej stronie internetowej treści zasłyszanego niegdyś opowiadania, z jedynym w naszej rodzimej mitologii rzecznej motywem „Latającego Holendra” ze statkiem-widmem. Wśród licznych bowiem wiślanych opowieści niesamowitych o rusałkach, utopcach i niezwykłych statkach-zjawach, na wyróżnienie zasługuje zamieszczone poniżej opowiadanie.
Szkuta-widmo – (na podst. opowiadania Jana Budnika z Wychódźca, km 569,20 rz. Wisły)
Bardzo dawno temu wracała pod wodę tykocińska szkuta, po wyładowaniu w Gdańsku ładunku podlaskiego żyta. W toruńskich karczmach załoga tego statku pieniądze na strawne przepiła, że nawet chleba nie mieli za co kupić. Głodni i nowej gorzałki spragnieni, na postoju nocnym w Dobrzykowie do miejscowej karczmy Żyda Moszka się udali, gdzie wystawną kolację zamówili, przy której na umór pili. Kiedy do zapłaty przyszło oświadczyli, że pieniędzy zapomnieli, ale na statku je mają. Moszek na szkutę się z nimi udał, ale oni cumy zebrali i postawiwszy żagiel w górę Wisły popłynęli. Na brzegu dwie córki Moszka – Żydowianki stały i głośno rozpaczały. Karczmarz próbował chwycić za ster i do lądu statek skierować, ale przez sternika uderzony, na pokład padł martwy. Ażeby ślady zbrodni zatrzeć, sternik flisakom odpiąć kotwicę polecił, do niej ciało Moszka przywiązać i wyrzucić za burtę na torłopie głębokim (torłop – na Wiśle głębia do 10 m, zazwyczaj w buchtach).
Wkrótce na podejściu do Czerwińska jeden z flisaków udać się do czerwińskiego klasztoru domagał, aby poprosić św. Barbarę o przebaczenie za popełnioną zbrodnię, ale sternik nie zgodził się i przy sprzyjającym wietrze popłynęli dalej. Kiedy ten pobożny flisak przy swoim pomyśle dalej upierał się, na śmierć został pobity przez załogę i za burtę wyrzucony. W Wychódźcu przyszedł nagły szturem (szturem – w slangu wiślanym sztorm), rozpętała się burza, zrobiło się ciemno i w maszt uderzył „suchy piorun”, który zamienił kadłub szkuty w pływający, ale martwy statek. Przez wiele lat o tej szkucie nie było wiadomo nic, aż kiedyś nocą ujrzeli ją rybacy, jak płynęła pod wodę przy bezwietrznej pogodzie. Cały kadłub wraz z masztem był czarny, jak nadpalony. Żagiel czerwieniał, jakby był krwią zbroczony. Po pokładzie krzątała się załoga w zakrwawionych ubraniach, o trupich, zielonkawobladych twarzach i wielkich, wytrzeszczonych, nic nie widzących oczach. Na wołanie rybaków nikt nie odpowiedział. Nie było też słychać od strony statku-widma żadnego dźwięku. Po tym spotkaniu, rybacy bali się nocą na połów wypływać, ale po pewnym czasie o wszystkim zapomnieli, aż którejś nocy statek-widmo inni rybacy napotkali, kiedy na wielki kamień w nurcie w Smoszewie wszedł. (Kamień ten tkwi w nurcie rz. Wisły w km. 563,00 do dziś, stanowiąc niebezpieczną przeszkodę nawigacyjną. Na ten narzutowy głaz polodowcowy wszedł z zestawem pchanym powszechnie znany, emerytowany kapitan z dawnej Żeglugi Bydgoskiej, [potomek rodziny szyperskiej urodzony na barce, pływający niegdyś głównie na Zachód], powodując przebicie poszycia skrajnika dziobowego pierwszej barki i uszkodzenie jej części dziobowej. Nie znał on niestety locji Wisły „ruskiej” czyli warszawskiej, chodząc niekiedy do Gdańska Wisłą „pruską” czyli Pomorską). Ich opowiadanie o tym spotkaniu, z opowieściami innych rybaków pokrywało się w pełni. O tej szkucie zaczęli też opowiadać flisacy i oryle tratwy z Narwi spławiający, którzy statek-widmo i całą załogę po imieniu rozpoznali. Wtedy nie było wątpliwości, że jest to tykocińska załoga piorunem trafiona, po śmierci za popełnioną zbrodnię pokutująca.
Po kilku latach zauważono, że statek-widmo pokazuje się tylko między Dobrzykowem a Modlinem, na Narew nie mogąc wejść. Jakby jakieś moce nie pozwalały im wpłynąć na ich rodzinną rzekę, którą dopłynęliby do domu, do Tykocina. Kiedy wiatr ich przypędził pod mury Twierdzy Modlin – Nowogieorgiewskoj Kreposti, brakowało statkowi kotwicy, aby stanął i poczekał na sprzyjającego „węgra” (węgier – wiatr wiejący z południa), więc spływał z wodą aż do Dobrzykowa. Bo na statku nie było też lin i wioseł, spalonych przez piorun, nie było zatem możliwe wiosłowanie lub holowanie z lądu. Zauważono też, że statek widmo ukazywał się wyłącznie ludziom złym, mającym coś na sumieniu. Kiedy wieść ta rozeszła się szeroko, kto spotkał szkutę-widmo, nie chciał się do tego przyznać, bo by go wzięto za człowieka złego i grzesznego. Teraz nie słychać o tykocińskim widmie, bo jeśli nawet ktoś je napotka, to nikomu o tym nie opowie.
Jan Budnik rocznik 1882, urodz. w Wychódźcu, szyper na barkach, żwirnik na batach i sternik na statkach parowych, płynnie mówiący po rosyjsku i nieźle po niemiecku. Wiosną 1914 roku przeprowadził pasażerski statek bocznokołowy z bydgoskiej stoczni „Leopold Zobel” na Dniepr dla kijowskiego armatora. W Kijowie zastał go wybuch I wojny światowej. Zmobilizowany jako sternik pływał w składzie rosyjskiej Flotylli Dnieprzańskiej. W roku 1917 wcielony przez bolszewików do „Czerwonej Flotylli”. Wiosną 1920 r. w starciu z Flotyllą Pińską pod Czarnobylem na Prypeci, dostał się do niewoli polskiej, gdzie natychmiast wcielono go do Flotylli Pińskiej jako sternika. Ranny w starciu pod Kijowem na Dnieprze, został ewakuowany do kraju i zwolniony z wojska. W okresie międzywojennym nadal pływał jako szyper na barkach, żwirnik na batach i sternik na parowcach. W roku 1939 zmobilizowany wraz ze swym holownikiem „Lubecki” do Oddziału Wydzielonego Rzeki Wisły, otoczony przez wojska niemieckie odkręcił kingstony „Lubeckiego” pod Duninowem Nowym 10 września w celu samozatopienia. Pobrawszy worek marynarski, koc, zapasowe buty, suchary i konserwy (Por.: DYSKANT, J.W.: Wojenne flotylle wiślane 1918-1939. Warszawa 1997, s. 180), porzuconą łódką przedarł się nocami do domu w Wychódźcu. Podczas okupacji niemieckiej pływał w gdańskiej firmie „Johannes Ick” jako sternik na tzw. „Lohnie”. Ranny odłamkami w czasie alianckiego nalotu na Królewiec w sierpniu 1944 roku. Koniec wojny zastał go w Brdyujściu na niemieckim statku. Zdjęty z pokładu przez sowieckie NKWD, uniknął deportacji do syberyjskiego łagru dzięki znajomości języka rosyjskiego. Zwolniony wrócił do Wychódźca leczyć rany. Podjął obowiązki bosmana przystaniowego w Wychódźcu w Żegludze na Wiśle, gdzie blisko domu pracował do emerytury. Znany bajarz i gawędziarz, mistrz w opowiadaniu bajek o rusałkach i utopcach.
Jana Budnika poznał autor na jego przystani w Wychódźcu w 1949 roku, a w roku 1954 usłyszał jego gawędy. Niektóre z nich zostały spisane. Budnik dostał wówczas przystań na kadłubie drewnianej wiciny z Niemna, przywleczonej w czasie wojny przez Niemców do Płocka. Wtedy autor zapoznał się z konstrukcją tego statku, mającego liczne przecieki i wymagającego częstego odpompowywania wody zęzowej. W następnym roku Budnik przeszedł na emeryturę, a wicinę poddano rozbiórce.
Komentarz:
W licznych legendach o statku-widmie, motyw Latającego Holendra można streścić jednozdaniowo: „Kapitan marynarki z powodu swego występku wiecznie żegluje na widmowym statku (wokół Przylądka Dobrej Nadziei), nie osiągając nigdy portu” (Esej Marii Janion, 1973). W zasadzie w różnych legendach uwzględniane były trzy zasadnicze przyczyny wiekuistego jego tułactwa, stanowiące motywację tej kary:
§ Pierwszy, rozpowszechniony wśród marynarzy, to zabicie przez załogę statku z czystego okrucieństwa albatrosa – „miłego ptaka dobrej wróżby”.
§ Drugi, przytoczony przez Heinricha Heinego (w jego sztuce pt. „Salon” , 1834), to kara za zuchwalstwo i pakt z diabłem: „Zuchwały kapitan-Holender niegdyś podczas strasznej burzy poprzysiągł na wszystkich diabłów, że choćby do sądnego dnia miał żeglować, opłynie jakiś przylądek, którego nazwy nie pamiętam”.
§ Trzeci, którego doszukać się możemy u Richarda Wagnera (w libretcie jego opery romantycznej „Der fliegende Holländer”, 1843, znanej u nas jako „Holender tułacz”), to motyw zbrodni z podszeptu diabła, połączony z obrazą żywiołu wód i burz, oraz szkodliwość kontaktu ze światem duchów - znamienny rys myślenia dla romantyzmu niemieckiego. W atmosferę niesamowitości wprowadzają nas zwłaszcza marynarze-potępieńcy na statku-widmie z objętym klątwą kapitanem, dla którego wybawieniem może być tylko wierna po grób miłość kobiety.
Wszystkie te motywy przewiny Latającego Holendra umiejętnie połączył Frederick Marryat w swym „Okręcie widmie”, zręcznie rozbudowując wątek o „żeglarzu, który utracił łaski morza” („The Sailor, who fell from Grace with the Sea”). Z wyznań Josepha Conrada wiemy, że zaczytywał się on w dzieciństwie powieściami Fredericka Marryata i że w dużej mierze pod wpływem tych lektur podjął rozstrzygającą decyzję życiową. Marryata czytywał Conrad do końca życia, uważając go za prawdziwego marynarza i jednego ze swych mistrzów, kochając go jako „dorosłego przyjaciela lat dziecinnych”. W pisarzu tym rozpoznał dwie dusze własne: duszę artysty i duszę żeglarza. Od jego biografii, tak jak od morza samego, ciągnął ku Conradowi „wiew surowego romantyzmu”, zawarty zwłaszcza w marryatowskiej powieści grozy pt. „Okręt widmo”, Gdańsk 1973 (tytuł oryginału angielskiego „The Phantom Ship”, 1839), stanowiący klucz do autobiograficznych wyznań zatytułowanych „Zwierciadło morza”, (tytuł conradowskiego oryginału „The Mirror of the Sea”).
Nie przypuszcza się, ażeby Jan Budnik wzorem Conrada czytywał w oryginale Marryata czy Heinego lub słuchał oper Wagnera. Należy przyjąć, że jego gawęda mieści się w konwergencji mitycznych, ludowych, poetyckich wytworów folklorystycznych różnych narodów żeglarskich, stanowiąc swego rodzaju moralitet, ku przestrodze marynarskiej i flisackiej braci. Szkoda wielka, że nie udało się autorowi ustalić, czy budnikowa gawęda była wytworem własnym, czy też opowieścią zasłyszaną.
Seweryn Udziela (Wisła w folklorze. Warszawa 1920) i Jadwiga Gorzechowska (Wisła i wodniacy płoccy. Płock 1982), nie zauważają w swych pracach wiślanego Latającego Holendra, natomiast Janusz Bohdanowicz w swym artykule „Demony wodne w polskim folklorze” mówi: (...) „ w okolicach ujścia Narwi do Wisły uważają, że [„topielec”] to duch złego człowieka, którego nie chce przyjąć niebo”, ... (RZEKI, t. 4/1995, s. 228), gdzie doszukać się można zbieżności topograficznej i merytorycznej z treścią gawędy budnikowej.
Adam Reszka - „Wiślak”
Udostępnij:
Apis 03.10.2007 7556 wyświetleń
8 komentarzy 7 ocena
Drukuj
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.
Kliknij przycisk `Akceptuję`, aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności. Przeczytaj informacje o używanych przez nas Cookies