Szkolić łodziarzy? Ale jak...
W byłym Technikum Żeglugi Śródlądowej we Wrocławiu uczono nas wszystkiego jak w każdej średniej szkole....
Jeśli jednak sięgniemy pamięcią wstecz - skonstatujemy ze zdziwieniem, że choć mieliśmy sporo przedmiotów zawodowych - praktyki zawodowej mieliśmy relatywnie mało...
W byłym Technikum Żeglugi Śródlądowej we Wrocławiu uczono nas wszystkiego jak w każdej średniej szkole. Była więc matematyka, historia, języki polski i obce, fizyka, chemia i szereg innych przedmiotów ogólnokształcących. Dało to każdemu z nas odpowiedni poziom intelektualny i szansę zdawania matury, a w konsekwencji mozliwość startu na studia wyższe.
Jeśli jednak sięgniemy pamięcią wstecz - skonstatujemy ze zdziwieniem, że choć mieliśmy sporo przedmiotów zawodowych - praktyki zawodowej mieliśmy relatywnie mało i - nie ukrywajmy - kiepskiej w znaczeniu merytorycznym. O ile wykładowcami przedmiotów zawodowych takich jak Budowa i Teoria Statku, Instalacje i Mechanizmy Pomocnicze na Statku czy Mechanika Techniczna z Termodynamiką byli pracownicy Navicentrum, Politechniki Wrocławskiej lub Wrocławskiej Stoczni Rzecznej, fachowcy z tytułami naukowymi i praktycy w każdym calu zajmujący się na codzień tym, czego nas uczyli - o tyle wszystkiego co związane z praktycznym pływaniem na statkach uczyli nas wykładowcy w znakomitej większości nigdy nie pływający zawodowo w żegludze czyli na statkach innych niz szkolne. Nie umniejszam tym stwierdzeniem zasług i oddania z jakim ci wszyscy ludzie poświęcali się swojej misji zrobienia z nas łodziarzy, ale każdy z nas stwierdził, że wiedza nabyta na statku szkolnym czy w gabinecie locji i nawigacji - po przyjściu do pracy w zawodzie okazywała się kompletnie oderwana od rzeczywistości.
Na zajęciach warsztatowych kazano nam piłować młotki i tylko troszkę liznęliśmy hamowni silników czy czegoś bardziej związanego ze statkiem. Nie każdy z nas chciał być tokarzem czy stolarzem. Nie każdy z nas chciał być stoczniowcem: trasować i wycinać blachy, spawać i szlifować szwy.
Na statku szkolnym uczono nas głównie musztry, lania wody na pokład, czyszczenia pieców i dziwnego nazewnictwa (pamiętacie "dewid" na określenie żurawika?), zakuwaliśmy locję Odry z takiego podręcznika, który wykazywał nieistniejący, drewniany most w Oławie... Z perspektywy czasu o wiele bardziej przydatne byłyby dzienniczki praktyk zebrane i wydane w całości. Wymagano bowiem ich starannego prowadzenia, gdyż były elementem oceny końcowej z praktyki. Czyli teoria, teoria, teoria.... A praktyka? Dopuszczenie do steru czy do silnika było w ogólnym czasie spędzonym na statku szkolnym maleńkim mgnieniem oka. Znakomita większość członków załóg statków szkolnych tylko na tym statku pływała i potrafiła nam opowiedzieć, pokazać i wszczepić wiedzę tylko o tym statku i jego wyposażeniu. Żadnych porównań z innymi rozwiązaniami, żadnych informacji o innych silnikach, innych urządzeniach sterowych itd... Za to chętnie golono nam głowy za zwykłe i niezwykłe przewinienia, wszczepiając strach i respekt. Efekt praktyk był taki, ze każdy z ulgą opuszczał statek szkolny zamiast czuć niedosyt wiedzy i przygody... Przecież nie wybraliśmy tej szkoły i tego zawodu z przymusu....
Powyższe przykłady nie mają deprecjonować pracy dydaktycznej osób do tej pracy przez naszego Komendanta oddelegowanych. Obnażają jedynie fakt, że należałoby ostrożnie powoływać się na tzw "tradycje szkolenia" we Wrocławiu, uznając to jako wystarczający argument do jego reaktywacji w tym mieście, zwłaszcza mając na mysli utworzenie Europejskiego Centrum ....
Dziś mówi się, że przyznanie absolwentom z Nakła czy Koźla stopnia młodszego marynarza jest pewnego rodzaju zaniżaniem ich rzeczywistej wartości... Czyzby? Uderzmy się w pierś: który z nich widział coś więcej niż były "bombowiec" ŁOKIETEK czy "niby-BM" SUCHARSKI? Który z nich potrafiłby bez trudu zaaklimatyzować się na przeciętnym, współczesnym rzecznym towarowcu w Europie jako marynarz i np. rzucić i wyciągnąć kotwicę? Nie wpadajmy w megalomanię.... Tak naprawdę pomimo nadawania nam po ukończeniu szkoły we Wrocławiu tytułu "asystenta", a więc dużo wyższego niż marynarz i dość szybkim potem awansie na bosmana czy sternika - mieliśmy słabiutkie pojęcie o żegludze zawodowej i słusznie nabijali się z nas starzy, odrzańscy łodziarze. To oni byli praktykami i dla nich przesiadka z beznapędowej barki na pchacza nie stanowiła takigo problemu jak przestawienie się mentalne absolwenta szkoły z wiedzy teoretycznej na praktyczną.
Musimy zdać sobie sprawę, że nie wystarczy jedynie dobra wola i korzystny klimat do tego, by szkolenie na europejskim poziomie uruchomić we Wrocławiu czy gdziekolwiek indziej. Potrzebna jest przede wszystkim kadra praktyków i świetne wyposażenie m.in. w symulatory, radary, urządzenia nawigacji satelitarnej i mapy. Mamy ostatnią szansę aby wyłowić spośród nas najlepszych w swoim fachu łodziarzy-praktyków, mamy sprzyjający klimat międzynarodowy po wejściu do Unii, mamy jeszcze nie zasypaną Odrę i na niej szczątki infrastruktury sprzed stu lat. Nie zmarnujmy tej ostatniej szansy. Między innymi Stowarzyszenie Absolwentów TŻŚ mogłoby być katalizatorem tych poczynań, jeśli nie poprzestanie li tylko na organizowaniu rocznic i zjazdów. Ponadto trzeba odwrócić kolejność: najpierw reanimować, modernizować i integrować z europejskimi nasze szlaki żeglowne, a natychmiast pojawi się zapotrzebowanie na statki i kadrę, znajdą się chętni do zainwestowania w takie szkolenie armatorzy i przedsiębiorcy od budownictwa hydrotechnicznego. Rząd RP należy przekonywać w pierwszej kolejności do takich działań, a dopiero potem przekonywać do utrzymania bądź wznowienia szkolenia w zawodzie.
kpt. żegl. śródl. Andrzej Podgórski
Udostępnij:
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.
Kliknij przycisk `Akceptuję`, aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności. Przeczytaj informacje o używanych przez nas Cookies