Budujmy mariny
Poważnym zmartwieniem wodniaków uprawiających turystykę rodzinną na naszych rzekach i jeziorach są mariny, albo raczej ich brak. Chociaż różnorodność programów pomocowych, unijnych, regionalnych spowodowała, że wiele samorządów zaczęło znów odwracać nasze miasta "twarzą do wody", to w znacznej większości kierujemy się stylem myślenia jaki cechował urbanistów minionego ustroju. Mariny są zbyt ciasne i małe. Projektanci nie uwzględniają stale powiększających się gabarytów jachtów turystycznych, projektując zbyt wąskie boksy w marinach, by mogły się w nich zmieścić duże jachty.
Jaki rodzaj turystyki wodnej jest dzisiaj najpopularniejszy. Większość będzie na to pytanie odpowiadała mówiąc o swoim hobby, swoim sposobie na smakowanie wodnej przygody. Każda odpowiedź będzie dobra i "politycznie poprawna". Na hobby patrzymy przez pryzmat naszych możliwości i naszego portfela. Jednocześnie wielu z nas gotowych jest oddać swój ostatni grosz na realizację swojego "konika". Ten kto dzisiaj pływa kajakiem, być może jutro przesiądzie się do małej łódki z eko-silnikiem, a pływający sportowym ślizgaczem zamarzy o kilku, kilkunastometrowej łajbie z wygodną koją, telewizorem i przytulnym kambuzem, w którym można upichcić ulubioną potrawę.
Turystyka rodzinna, to to czego nam dzisiaj potrzeba, aby nadrobić w czasie urlopu czy weekendu stracony, w pogoni za pracą, czas dla rodziny, dla dzieci, żony, starych przyjaciół. Można oczywiście wybrać się kajakiem, wpaść na jezioro i pożeglować wokół brzegu przy sprzyjającej bryzie, pokręcić pedałami rowerka wodnego, ale prawdziwy odpoczynek na wodzie jest wówczas gdy jesteśmy razem, gdy nikt nie może zostać z tyłu lub odpłynąć w drugi koniec jeziora. Radość z turystyki rodzinnej na wodzie, radość pływania jest wtedy, gdy statek daje nam poczucie komfortu i bezpieczeństwa, gdy razem możemy płynąć do wybranego celu, zakotwiczyć, odpocząć, porozmawiać, przyjąć na pokładzie znajomych z towarzyszącej nam łódki.
Pominę w tej chwili zmartwienia związane z niepogłębianymi od lat odcinkami naszych dróg wodnych wykorzystywanych do turystyki, dla których powoli głębokość rzędu 1,3 m staje się pobożnym życzeniem (większość tzw. holendrów ma zanurzenie 1,1 – 1,3 m).
Innym zmartwieniem wodniaków uprawiających turystykę rodzinną na naszych rzekach i jeziorach są mariny, albo raczej ich brak. Chociaż różnorodność programów pomocowych, unijnych, regionalnych spowodowała, że wiele samorządów zaczęło znów odwracać nasze miasta "twarzą do wody", to w znacznej większości kierujemy się stylem myślenia jaki cechował urbanistów minionego ustroju. Nie było parkingów przy osiedlowych blokach, bo nie było samochodów – oznaki kapitalistycznej zgnilizny i dobra luksusowego należnego tylko zasłużonym towarzyszom – nie mówiąc o tym, że ktoś mógłby pomyśleć o rodzinie z dwoma czy trzema samochodami. Podobnie dzisiaj, budując mariny budujemy je patrząc na gabaryty kajaka i wędkarskiej łódeczki. Ponosimy nakłady na robienie przy pomoście boksu 2 na 5 metrów zapominając o tym, że powoli na naszych wodach gości co raz więcej weekenderów, hausbotów i innej maści łódek o szerokości 2 – 3,5 metra i długości 8, 12, a nawet 15 metrów, których zanurzenie waha się od 30 centymetrów do 1,5 metra. Ostatnia zmiana ustawy o sporcie pozwoli już w nadchodzącym sezonie wyczarterować dziesięcioosobowy stateczek o długości 15 metrów i popłynąć bez żeglarskich patentów po wodach Wielkiej Pętli Wielkopolskiej, po Odrze, Wiśle, szlakiem Wielkich Jezior Mazurskich. Nic bardziej oczekiwanego przez żeglarza niż dobra marina, w której nie tylko można oddać śmieci, nabrać wody i zakupić paliwo, ale także, a może przede wszystkim bezpiecznie zacumować przy kei, skorzystać z toalety i prysznica, usiąść przy ognisku z przyjaciółmi i snuć opowieści o przebytych wodach i przygodach.
Jeśli nie będzie marin, nie będzie turystów, także, a może przede wszystkim tych z Niemiec i Holandii, którzy łapczywym okiem patrzą na nasze piękne wody ale przywykli do komfortu brzegowej obsługi, a z tą niestety nie jest u nas najlepiej. My także, pływając po holenderskich i niemieckich kanałach widzieliśmy już to i owo. Może więc najwyższy czas i pora, aby sięgając po publiczne pieniądze na budowę marin, projektanci i budowniczowie zasięgnęli także opinii tych, którym te wodne stanice mają służyć. Zarówno kajakarzy jak i wodniaków z rodzinnego hausbota, bo żadna marina nie utrzyma się z jednego tylko wodniackiego "gatunku".
Woda jest nas wszystkich i wszyscy muszą mieć jednakowe możliwości z niej korzystania. O ile więc dzisiaj łatwiej jest przewidzieć rozwój i kierunek wodniackiej turystyki niż trzydzieści lat temu budowę osiedlowych parkingów. Nie bójmy się korzystać z doświadczeń tych państw i społeczeństw, które nigdy nie zapominały o swoich rzekach i kanałach. Planujmy przyszłość, nie zakładajmy sobie jarzma ograniczeń, bo po zakończeniu budowy możemy tego bardzo żałować.
Krzysztof Gwizdała – Kris_mariner
Udostępnij:
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.